Tak wiele już zrobiono

Opis:

„Panorama” nr 20  z  18.05.1986
Karol Madeja – Tak wiele już zrobiono.

Pamiętam to miejsce przed kilku laty: wciśnięte w ogródki domki jednorodzinne, wąskie uliczki z gdakającymi kurami, zapach macierzanki. Dziś nie ma już tych domków. Z burej ziemi wyrosły wieżowce z dużymi jasnymi mieszkaniami.

Po balkonie buszuje wietrzyk i baluje z firaną próbując wyciągnąć ją poza otwarte okno. W dużym pokoju nie ma jeszcze mebli, właśnie pan Jakub Piórko skończył ciągnąć parkiet chemolakiem po raz drugi i teraz w dzień i w nocy wietrzą mieszkanie. Za to w dwóch mniejszych pokojach bogactwa meblowego w bród, wszystko zdobyte w różnych dramatycznych okolicznościach, nowiutkie, niektóre jeszcze w fabrycznych opakowaniach. Nie patrzą, aby nie zapeszyć. I tak jest gwarancja; jak będzie jakiś odprysk albo matowa plama pan Jakub sam sobie z taką drobnostką poradzi. Gorzej, gdy komplet wypoczynkowy okaże się niezdatny do użytku, wtedy im pokaże, brakorobom.

— Na pewno wszystko jest jak być powinno — uśmiecha się pani Piórkowa, mrużąc znacząco oko. Ona wie, że wszystko jest dobre, bo nadpłacone. Jak się nadpłaca, fuszerki w kartonach raczej się nie zdarzają. W dużym pokoju nad świecącą już drugą warstwą lakieru wisi mosiężny żyrandol z głową orła w koronie, od prywaciarza. Podobny żyrandol wisiał w salonie, którego wnętrze przedstawia świąteczna widokówka bożonarodzeniowa z kolekcji pana Jakuba. W kącie salonu na tej widokówce stoi ślicznie ubrana choinka a obok, trzymając za ręce dwójkę dzieci, jaśniepaństwo zapatrzeni w tryskającą promieniami pierwszą gwiazdkę.

— Jakże uroczo żyto się w dworach — szepcze pani Danuta w zamyśleniu spoglądając na wybłyszczony mosiądz żyrandola. Mąż zaś spogląda w zachwycie na nią i domyślam się, że to dla niej ten żyrandol od prywaciarza zawieszony pod sufitem w mieszkaniu na ósmym piętrze, w nowym bloku z płyty w osiedlu Łęknice w Dąbrowie Górniczej. I dla Danuty meble w stylu retro, jeszcze spakowane z wyjątkiem kredensu, aby goście mogli podziwiać. Szczególnie snycerkę odciśniętą w sztucznym tworzywie koloru brązu i sprytnie wpiętą w górne drzwi. Jak się tu wszystko wreszcie urządzi — pięknie będzie w tym mieszkaniu i zacisznie jak w tamtym dworze z pocztówki. Bo oprócz mebli retro parkiet pokryje puszysty dywan za bony z Pewexu, szczęśliwie zakupiony podczas sezonowej obniżki cen.

— Lubimy to miasto, bo w nim otrzymaliśmy nasze pierwsze prawdziwe mieszkanie — mówią uszczęśliwieni, tłumacząc, że dopiero kilka dni temu się wprowadzili, że przedtem mieszkali w hotelu robotniczym, a jeszcze wcześniej w czwórkę w tym pokoiku mieszkali, cieknącą wodą po ścianach. W ciasnym zagrzybionym pokoiku z  dwuletnią Iwoną i trzyletnim Jackiem. A za drzwiami, wstyd się przyznać, tęgo popijający ojciec Jakuba, nieustannie wyrzucający ich z domu. To był taki dom-piekło pod Bydgoszczą i stamtąd w 1962 wyjechali z dziećmi do Dąbrowy Górniczej. Do Huty Katowice poszedł Jakub. Do sklepu z artykułami przemysłowymi, w centrum miasta, poszła Danuta. Dom prowadzi im jej matka, również zauroczona i mieszkaniem, i widokiem z balkonu na pobliską Pogorię. Nie razi ich jeszcze to, że dziesięciopiętrowy wieżowiec stoi wraz z innymi blokami na zrytej ziemi. Że jedyny autobus oznaczony numerem 182 jeździ jak chce i wiecznie jest przeładowany, że z tej nowej dzielnicy Dąbrowy Górniczej wszędzie jest daleko. Należą do najszczęśliwszych na świecie, bo akurat dostali duże i piękne mieszkanie. Ale w tym samym wieżowcu, w którym windą trudno wyjechać na jakieś wyższe piętro, bo wozi się nią meble, wynotowuję zupełnie inną opinię.

— Dochodzi już do tego, że nasze żony muszą zwalniać się z pracy aby odprowadzać dzieci do szkoły nr 16, trzy kilometry stąd. W osiedlu Łęknice mieszkają już tysiące ludzi, w tym duża liczba dzieci, osiedle nieustannie się rozbudowuje i nikt dotąd nie pomyślał żeby najpierw wybudować szkołę i przedszkole. Co ich obchodzą dzieci? Widział pan tych uczniaków z kluczami na szyi błąkających się po Zielonej? To są nasze dzieci z Łęknicy — zapewnia pan Antoni Giemza z KWK „Czerwone Zagłębie”.

Chodzę pomiędzy nowymi blokami nowego osiedla Łęknice. Przypominam sobie to miejsce sprzed kilku lat: senne domki jednorodzinne wciśnięte w ogródki, wąskie uliczki z gdakającymi kurami, zapach macierzanki, białe żagle na kiszkowatym jeziorku. Nie ma już tych domków, zmiotły je spychacze, niektóre jeszcze czekają na wyburzenie. Z burej ziemi wyrosły pięcio- i dziesięciokondygnacyjne wieżowce o dużych, widnych mieszkaniach. Udekorowane teraz suszącymi się na balkonach pieluchami, koszulami, sukienkami. Domki jednorodzinne odchodzą z osiedla do Piekła — tak nazywa się druga część tej dzielnicy. Gdzie jeszcze są wąskie uliczki, gdakające kury, ogródki, senny spokój mącony tylko przez pijaków wyśpiewujących swoje żale w drodze do domu. Wraz z rozbudową nowych osiedli Dąbrowy Górniczej poszły do lamusa te wszystkie dawne sołectwa, które przez cały ubiegły wiek wyrastały jak grzyby po deszczu. Te wszystkie domki i chatki pączkujące jak drożdże o nowe przybudówki w miarę jak powiększały się rodziny. Patrząc dzisiaj na piękną i rozbudowaną Dąbrowę Górniczą trudno uwierzyć, że gdy 27 stycznia 1945 roku wyzwalały ją oddziały Armii Czerwonej, należała wówczas do najbardziej zaniedbanych miast Zagłębia. Że nie miała wodociągów ani kanalizacji, oświetlonych latarniami ulic, wybrukowanych jezdni, a w robotniczych osiedlach: Reden, Bankowa, Mydlice, Koszelew czy Zielona, gnieździły się wielodzietne rodziny w zrujnowanych i zagrzybionych mieszkaniach, z wodą i ubikacją na podwórku.

Kiedy w Polsce pluto na wszystko co zostało zrobione w latach powojennych nawołując do zbudowania drugiej Japonii, na jednym z zebrań w Hucie im. K Dzierżyńskiego głośno przypomniano, że to właśnie partia podjęła zdecydowane działania na rzecz urbanistycznego przekształcenia miasta. Potrzeba było na to ogromnych środków i ludzkiej energii. I to zrobione: nowoczesne śródmieście z układami komunikacyjnymi, zieleńce w miejscu gdzie były śmietniska, osiedla ze słonecznymi mieszkaniami. Dlatego pomnik Czerwonych Sztandarów na pięknym placu o tej samej nazwie nie tylko przypomina rewolucyjną historię miasta lecz i ogromny trud związany z jego przebudową dokonany pod tymi samymi sztandarami już w powojennych latach.

Decyzję o lokalizacji Huty Katowice przyjmowano z różnymi emocjami. W Uchwale VI Zjazdu PZPR stwierdzono konieczność zbudowania w kraju dużego zakładu metalurgicznego, który pozwoliłby na wyłączenie z produkcji wielu starych hut zanieczyszczających środowisko Górnego Śląska. W kwietniu 1972 roku rozpoczęto budowę huty, a w roku 1978 uruchomieniem walcowni dużej zamknięto pierwszy etap jej budowy. Nowoczesny zakład metalurgiczny dostarczający dzisiaj m.in. 39 proc. surówki dla potrzeb krajowego hutnictwa stał się faktem. Dzięki tej hucie można było zlikwidować dwa stare piece w Hucie im. F. Dzierżyńskiego zatruwające wyziewami i sadzami pół miasta. Wybudowanie huty podniosło rangę Dąbrowy Górniczej do jednego z najważniejszych ośrodków gospodarczych kraju i zrodziło zupełnie przedtem nieznane problemy.

Niewątpliwie huta stała się dynamicznym czynnikiem miastotwórczym narzucając równocześnie rozrastającej się Dąbrowie Górniczej sztywny gorset zakreślony na mapie administracyjnej miasta grubą czerwoną krechą. Ta krecha oznacza strefę ochronną, nazywaną również buforową, wokół huty, a przez swoją płynność i nieprecyzyjność opracowania skutecznie krępującą wszelkie dotychczasowe plany związane z rozbudową Dąbrowy Górniczej.

— Nalegam na ścisłe i jasne określenie strefy, bo tylko wtedy będziemy mogli przyjąć kierunki dalszej lokalizacji nowych osiedli — mówi prezydent miasta mgr inż. Zygmunt Górski. — Miasto położone jest na 170 km2, z czego 90 proc. znalazło się w strefie ochronnej. Żyje w niej blisko sto tysięcy ludzi. W ścisłej strefie, gdzie — zgodnie z przepisami — nikt nie powinien mieszkać, żyje dzisiaj 20 tysięcy mieszkańców i znajduje się 7 tys. budynków do wyburzenia. Na przykład w Łosieniu są dziesiątki domków jednorodzinnych wybudowanych po wojnie.

Tymczasem bez żadnych wyburzeń, potrzebujemy dzisiaj 30 tys. nowych mieszkań. Skąd je brać skoro budujemy rocznie nie więcej niż 1000? To prawda, jest w naszym mieście kolosalny potencjał budowlany związany z Hutą Katowice, ale ja nie mogę nim dysponować. Aby przeprowadzić niezbędne remonty potrzebuję w tym roku 250 min złotych, a dostanę gdzieś około połowy tej sumy. Mówię dostanę, bo jeszcze nie dostałem, a jest już kwiecień. Problem Łęknic jest więc problemem jednym z wielu, które nas zewsząd cisną. Cały pech w tym, że zostały przecięte granicą strefy i osiedle nowych domów wyrosło poza strefą, a tam gdzie mamy warunki, by zgodnie z planem osiedla wejść z budowę szkoły, jest już strefa ochronna. Przedszkole i szkoło muszą zostać jak najszybciej wybudowane. Chcemy aby w tym roku Fabud Siemianowice rozpoczął budowę. Chcemy, ale oni też mają kłopoty, którym na imię brak ludzi.

W Dąbrowie Górniczej władze miejskie borykają się nie tylko z remontami starych domów i brakiem mieszkań nawet dla tych najbardziej ich potrzebujących — strefa buforowa i strefa ścisłej ochrony nakazują wyburzanie domów, z których ludzie wcale nie chcą się ruszać. Oczywiście można je wyburzać dopiero wtedy, gdy będzie się miało dla nich mieszkania w nowych osiedlach. Błędne koło się zamyka.

— Jakie gigantyczne koszty trzeba byłoby teraz ponieść, aby przeprowadzić blisko 100 tys. ludzi ze wszystkich stref do innych mieszkań? Po prostu trzeba wybudować od fundamentów całe nowe miasto. Tymczasem za dużo się u nas mówi o strefie buforowej, a za mało o środkach technicznych ograniczających emisję gazów i pyłów. Przecież Huta Katowice nie walczy wcale o taką strefę, to władze sanitarne z góry zakładają, że nastąpi dużo emisja pyłów i gazów.

No Śląsku w kotłowniach jest spalany najgorszy węgiel i miał. Jeżeli jest zło konieczne, czyli huta i musi ona zanieczyszczać powietrze, to należy zrobić wszystko, aby zmniejszyć inne źródło tego zanieczyszczenia: zgazyfikować miasto likwidując piece węglowe w tysiącach mieszkań, dostarczyć do elektrowni w Łagiszy lepszy węgiel — stwierdza architekt miejski, mgr inż. Andrzej Imiołek.

— Wraz z zameldowanymi na okres czasowy, Dąbrowa Górnicza liczy dzisiaj 150 tys. mieszkańców dysponując tylko 455 szpitalnymi łóżkami dla dorosłych i 90 łóżkami w szpitalu dziecięcym — mówi sekretarz KM PZPR, Wiesław Seweryn. — Ta ilość wystarczała, gdy miasto było o połowę mniejsze. Dzisiaj mamy najniższy wskaźnik w całym województwie: 37 łóżek na 10 tys. mieszkańców, przy 70 w innych miastach województwo. Dlatego w postulatach w czasie wyborów do rad narodowych i Sejmu zgłaszano liczne wnioski, aby do planu wojewódzkiego wprowadzić budowę nowego szpitala dla Dąbrowy Górniczej. Niestety, nie został on w tym planie ujęty. Mówiono o tym na Miejskiej Konferencji Przedzjazdowej, podkreślając również potrzebę dalszego aktywizowania budownictwa mieszkaniowego i ścisłego wyznaczenia strefy ochronnej.

O realizację tych postulatów — zgłaszanych już w kampanii przedzjazdowej — nieustannie dopominają się hutnicy z Huty im. F. Dzierżyńskiego. Kiedyś wszystko kończyło się na tym, mówią w hucie, że wrzucało się głos do urny i czekało, aż wybrany radny czy poseł przyjdzie na spotkanie z wyborcami. Teraz wyznaczamy terminy, prosimy, będziemy rozliczać. Za to, że szpital spadł z planu — też.

Zdzisław Koszowski, hutnik z pokolenia no pokolenie, a teraz I sekretarz KZ PZPR w Hucie im. F. Dzierżyńskiego, podkreśla z dumą, iż po wstrząsach lat 80., załoga huty znowu się integruje, czego dowodem są zobowiązania dla uczczenia X Zjazdu Partii: ponad 180 ton dodatkowej stali, a odkuwek i obręczy dla kolejnictwa — za 7 min złotych.

— Nie są to imponujące liczby lecz ważne jest, że można już znowu czyny inicjować. Przy dużym braku ludzi!
Kiedyś pracowało w hucie ponad siedem tysięcy ludzi i wszystkie trzy zmiany szły na pełnych obrotach. Teraz huta na trzeciej zmianie jest wyciszona: nie pracuje młotownia, nieczynny jest wydział, obróbki mechanicznej i stoją znieruchomiałe obrabiarki i frezarki. Nie ma kto na nich wytaczać kół zębatych, walców. Nie ma kto robić na wydziale obróbki mechanicznej różnych urządzeń hutniczych, nie tylko na własne potrzeby, przeprowadzać remontów maszyn. Huta przyjmuje rocznie do pracy 1000 ludzi i tylu mniej więcej w tym samym czasie z niej odchodzi. Kiedyś jej chlubą były całe rodziny w niej pracujące. Tradycja hutnicza nakazywała synowi iść do pracy na ten sam wydział, gdzie pracował ojciec.

I siła tej tradycji sprawiła, że gdy w 1980 i 1981 r. po kraju przewalały się strajki, w Hucie im. F. Dzierżyńskiego nigdy nie było strajku, który by objął całą hutę. Były drobne przestoje wywołane przez nowo przyjętych i nawołujących, że trzeba iść za kolegami z Huty Katowice, która nieustannie strajkowała. Tych nowych zaraz wyciszali starzy. Najpierw synkowie, mówili, jest robota. Potem gadanie. Nie na odwrót. Niestety, gdy zaczęły mnożyć się różne spółdzielnie i kusić wysokimi zarobkami, wspólnota rodowa w Dzierżyńskim, tak jak i w wielu innych zakładach w Polsce, przestała istnieć. Synkowie pofrunęli do większych pieniędzy zarobionych mniejszym wysiłkiem.

— U nas na ciężkich wydziałach, jak hutnik postawi koszulę to sztywna stoi od soli, jaką z siebie wypocił. Ciężko harując zarobi do trzydziestu tysięcy, a w spółdzielniach rolniczych nie mających nic wspólnego z rolnictwem prócz nazwy zarabiają bez tej harówy dwa razy tyle. Dochodzi do absurdów — firmy rolnicze podejmują prace zlecone w kopalniach i w naszej hucie no wydziale obróbki mechanicznej. Kiedyś, owszem, przyjmowaliśmy w hucie różne firmy, ale były to firmy specjalistyczne, nigdy rolnicze — stwierdza długoletni hutnik Kazimierz Lewandowski, delegat na X Zjazd Partii. Był również delegatem na poprzednim zjeździe.

— Nasza huta przez wszystkie dobre i złe lata pracowała spokojnym rytmem, bez zrywów. Niewątpliwa to zasługa załogi i jej dyrektora Mariana Bulskiego, który przez dwadzieścia lat kieruje hutą. Chociaż mówiąc szczerze, po 1981 roku najlepiej było wpaść w głęboki dół, a potem wykazać się błyskotliwym wzrostem produkcji, wyciszając, że powraca się do starej poprzeczki sprzed krachu. Jeśli w ogóle się powróciło — zauważa Zdzisław Koszowski.

W Hucie Katowice mają podobne problemy z brakiem rąk do pracy. Kiedy ją uruchamiano podebrała mistrzów z sąsiednich hut kusząc zarobkami, nowoczesnością i mieszkaniami. To były jeszcze czasy, gdy przeszklone hale huty, nowoczesne urządzenia i zaplecze socjalne stanowiły wabik. Tak jest zresztą na całym świecie, że najnowsza technika przyciąga najlepszych dając im możliwość pokazania co potrafią.

Jakub Gromadzki, rzecznik prasowy Huty Katowice, daje mi obszerną informację prasową w kolorowej okładce ze zdjęciem spustu stali z wielkiego pieca i tytułem: „Kombinat Metalurgiczny Huta Katowice”. Z informacji tej wynika, że: „Huta Katowice jest jednym z najpoważniejszych producentów eksportowych w kraju. W 1985 roku wartość eksportu w cenach zbytu wynosiła ponad 28 mld zł. Produkcja eksportowa wynosi około 28    proc. wartości sprzedaży ogółem w hucie”. Eksportujemy kształtowniki i szyny kolejowe, a największymi odbiorcami naszych wyrobów są ZSRR, dalej Rumunia oraz CSRS. Na moje pytanie, czy huta truje, jej rzecznik odparł:
—    Posiadamy najnowocześniejsze w świecie urządzenia filtrujące i na nasze zlecenie kilka naukowych instytutów dokonuje pomiaru skażenia terenu wokół przyszłej koksowni. Po prostu mówią nam, że zanieczyszczamy atmosferę takimi pierwiastkami jak ołów, których w ogóle nie emitujemy z huty. Nowatorska myśl koksowni polega również na tym, że ma to być produkcja koksu w cyklu zamkniętym z suchym gaszeniem. Skutki obecnego skażenia ekologicznego to elektrownia w Łagiszy, Będzin i powiedzmy jasno, przez Bramę Morawską podtruwają nas sąsiedzi…

Nie będę wyliczał wszystkich zalet nowoczesnego systemu filtrów zainstalowanych w Hucie Katowice. Wierzę, że są naprawdę nowoczesne i uważam, że to dobry pomysł z tymi badaniami terenu zanim w grudniu dwie baterie koksownicze rozpoczną produkcję. Ale i najnowocześniejsze urządzenia mają to do siebie, że się psują. Dlatego rację mają ci, którzy wyznaczają wokół huty strefę buforową podzieloną na różne obszary.

Aby się przekonać jak żyją ludzie w tej strefie największego zagrożenia, najbliżej huty, pojechałem na ulicę Tworzeń i odwiedziłem domek państwa Heleny i Ryszarda Strachów, mieszkających w sąsiedztwie wielkich pieców. Na wprost huty. Na pierwszej linii dymów, gazów i czadu. Gdyby ulicę Tworzeń wyodrębnić specjalną linią na dużym polu strefy buforowej to powinna to być linia czarna. Na tej linii znajduje się blisko dwieście numerów. Każdy oznacza dom stary lub całkiem nowy, w którym żyją ludzie, a wśród nich najwięcej dzieci. Ryszard Strach, górnik z KWK „Czerwone Zagłębie”, wybudował ten dom w 1961 r. Składa się z trzech pokoi, kuchni, łazienki, piwnicy i niedużego dziesięcioarowego ogrodu. To było całe marzenie ich życia. Żona wychowywała córki, Dorotę i Jadzię. Wyrosły, jedna już odeszła z tej pierwszej linii, mieszka w Wojkowie, w wielkiej płycie. I tęskni za domem.

— Mieli nas wysiedlać i wszystko burzyć już w 1972 roku, gdy tylko hutę zaczęto budować — mówi Helena Strachowa. — Ale do dzisiaj nikt tutaj nie chodził i nie dokonywał wyceny domów. Nikt nie wie ile zapłacą. Niby nie wolno remontować ani dobudowywać, bo pewnie myślą, że jak się rozpadnie to byle grosz ludziom wepchną. Ale ludzie remontują, nikt nie chce, żeby mu się lało no głowę i grzyb toczył ściany. Zresztą gdzie nas przeprowadzą, jeśli wszędzie brakuje mieszkań? Widać, że tutaj zostaniemy. I tak będzie najlepiej. Co swoje, to swoje.

I to było moje reporterskie spotkanie z miastem, w którego życiorys wpisuje się akurat data 70. lat istnienia. To tyle co życie jednego człowieka, a przecież w historię Dąbrowy Górniczej wpisany został los dziesiątków tysięcy ludzi. To prawda, spotkałem wśród jej mieszkańców ludzi szczęśliwych, którzy właśnie otrzymali klucze do nowego mieszkania, a opuszczali hotel robotniczy, zatłoczony pokój we wspólnym mieszkaniu z teściami, prywatną kwaterę bądź wilgotne i zagrzybione mieszkanie, stanowiące relikt przeszłości. Oni autentycznie tryskają radością, wybaczając różne fuszerki budowlanym i    upłynie sporo czasu, zanim je w ogóle zauważą.
Ale spotkałem również ludzi rozgoryczonych i zrozpaczonych, bo oto dorobek ich całego życia — dom, który miał bronić i chronić, został przeznaczony do rozbiórki i dla nich pożegnanie z tym domem, wzniesionym w ogromnym trudzie najczęściej własnymi rękami jest prawdziwym dramatem. Wszędzie gdzie popatrzysz — powiedział Mauriac — odnajdujesz kolory biały i czarny. Takie właśnie jest życie…

Przeczytaj więcej w Cyfrowej Encyklopedii Dąbrowy Górniczej: Bibliografia - Czasopisma i gazety - Panorama - 1986.05.18. nr 20 (1660)

Wyszukiwaniew naszej bazie

Nawiguj klikając na trójkąty poniżej

♦ - wpis encyklopedyczny

Losowy memoriał

Więcej

Nasza baza 

7562 - skany

174 - wpisy encyklopedyczne

398 - dawne artykuły prasowe

Współpraca

Muzeum

Forum

Dawna Dąbrowa

menu
zamknij